niedziela, 6 marca 2016

KOREPETYCJE Z MATEMATYKI

Rozmawiałam ostatnio z koleżankami z pracy i nie rozumiem jednej rzeczy: korepetycje z matematyki były od bardzo dawna. Kiedyś pomagali koledzy z klasy, ze starszej klasy, a w wyjątkowo trudnych przypadkach robili to studenci lub nauczyciele. I to ostatnie miało miejsce w wyjątkowych przypadkach. Dziś na korki chodzi 1/4 o ile nie więcej uczniów i dotyczy to również uczniów szkół podstawowych. Z tego co wiem, matematyka się nie zmieniła - zmieniły się więc metody i ... nauczyciele. Czy są gorzej przygotowani do pracy niż ci sprzed lat? Tylko dlaczego ten sam nauczyciel, który nie potrafi nauczyć na lekcji, udziela korepetycji? I to skutecznie?

2 komentarze:

  1. Nauczyciele są gorzej przygotowani i metody są gorsze (*). Ktoś wymyślił, żeby dzieci uczyć tak, by od małego jak najmniej samodzielnie myślały/pracowały/itp. Paradoksalnie, szkoła ma jednocześnie wpływać na zwiększenie kreatywności dzieciaków. Mniejsza.
    Dziś matematyk, który uczył mnie w technikum (maturę zdałem – że pozwolę sobie przetłumaczyć na "dzisiejsze" – na 100%; na polibudzie byłem zwolniony z egzaminu z analizy matematycznej z oceną 4,75), zostałby wezwany na wywiadówce przed oblicza rozsierdzonych, w wielu przypadkach mocno roszczeniowych rodziców, w celu złożenia wyjaśnień, dlaczego tak gnębi biedne dzieci, niczego ich nie ucząc, a w zamian dając mnóstwo zadań domowych i wymagając już na następną lekcję pewnych umiejętności. A jego metoda była niezmiernie prosta: temat lekcji, definicja, twierdzenie + dowód, twierdzenie + dowód, ..., ewentualnie przykładowe zadanie, "Wileczek do tablicy"... "Jak to, nie rozumiesz? Masz definicje, twierdzenia, dowody..."
    Na początku pierwszej klasy, przez pierwsze dwa tygodnie, była panika, a potem jakoś poszło. Tak, miałem w pierwszej klasie trójczynę z matmy (nie było jeszcze "dopów" czy "miernych" ;-)), ale nie widziałem powodu, żeby zaraz załatwiać sobie "korki". Nigdy też nie miałem się za geniusza matematycznego, raczej za średniaka – wszak w owej pierwszej klasie był koleś, który od początku wymiatał, potem do niego dołączył kolejny, ja zaś dopiero od drugiej klasy miewałem na przemian czwórki i piątki (najcięższy bój toczyłem z prawdopodobieństwem). A na uczelni to już w ogóle ;-) W każdym razie nikt nie płakał, nie rwał włosów z głowy, nikt nie skarżył się dyrekcji (nasza ulubiona wtedy nauczycielka, pani Wawer /od chemii/ wyjaśniła nam, że pan Borkowicz próbuje nas nauczyć logicznego myślenia), nikt nie skarżył rodzicom. I co ciekawsze, rodzice też się nie skarżyli, raczej nas wspierali – ale nie korkami! Owszem, czasem jakiś starszy kumpel coś tam wyjaśnił, głównie dla własnej satysfakcji, żeby pokazać młodym ;-)
    Rzecz jednak w tym, że myśmy wtedy wiedzieli, że albo zabierzemy się do pracy, albo kończymy karierę w tej szkole. Nie szukaliśmy sobie – jak młodzież dzisiaj – "czwartej alternatywy" w postaci kombinowania, jak tu zmienić nauczyciela, bo ten źle uczy. Bo na korkach wszystko rozumiem, a potem na sprawdzianie znów nic nie umiem (ofc wina nauczyciela). Kluczem zawsze było zacięcie i samodzielna praca, w myśl zasady – sorki za banał – "trening czyni mistrza". Jak w szkole muzycznej, tylko zamiast instrumentu potrzebny był porządny zbiór zadań, najlepiej z wyjaśnieniami.
    Niestety, moi uczniowie nie potrafili tego zrozumieć... Nikt ich nie nauczył tej najprostszej metody uczenia się. I najefektywniejszej.

    (*) – pierwsza część, przed spójnikiem, to w pewnym sensie ironia, taka smutna... Bo nie są przygotowani na taki beton, z jakim się zderzają.

    OdpowiedzUsuń
  2. Matematyka się nie zmieniła, metody też się nie zmieniły - zmienili się uczniowie, czasy się zmieniły. Trzeba metody dostosować do współczesnych czasów. Ale skostniałemu systemowi trudno to pojąć. Bo jakże uczyć inaczej jeśli nie tablica, ławka i zeszyt?

    OdpowiedzUsuń