Kiedy wybierałam zawód na całe życie, nie kierowałam się ilością wolnych dni czy długością urlopu. Od zawsze lubiłam dzieci, wymyślałam dla nich zabawy, a moje młodsze siostry na długo przed przestąpieniem progu szkoły potrafiły czytać, pisać, liczyć... Z niecierpliwością oczekiwały chwili, kiedy pani potwierdzi istnienie liczb ujemnych... Znajomi moich rodziców zapraszali mnie tez na imprezy, bo było wiadomo, ze dzieciaki wyjdą z imprezy zadowolone i wybawione. Zbuntowałam się dopiero jako zupełnie pełnoletnia osoba, kiedy na wycieczce do Wrocławia chciano mnie uszczęśliwić opieką nad pokaźną grupą ministrantów (sympatycznych, zresztą, ale niekoniecznie na wycieczce, na którą wybrałam się z grupą MOICH znajomych).
W każdym razie nauczycielką zostałam z pełnym przekonaniem. Skończyłam Studium Nauczycielskie, a po trzech latach- głodna wiedzy- rozpoczęłam studia. Potem jeszcze mnóstwo kursów, żeby uczyć lepiej. Z czasem stwierdziłam, że to jednak ktoś mądry wymyślił, że nauczyciel ma pracować 30 lat, a potem zająć się wnukami albo pracą społeczną. Teraz, kiedy do szkoły wkroczyły pełne wigoru sześciolatki, poczułam się baaardzo stara. A teraz dowiedziałam się, że emerytura odchodzi w siną dal. Nie chcę umrzeć przy tablicy. Nawet, gdybym miała za to dostać pośmiertnie jakiśtam order. Nie chcę. A nadal lubię dzieci i - jeszcze- moja pracę. I chce mi się - jeszcze- szukać ciągle czegoś nowego. Ale jak długo???
Przeczytałam przed chwilą artykuł, w którym moja starsza koleżanka pisze, że umrze przy tablicy z kredą w ręku. Jak Stasia Bozowska. Taaa. Tak pisze, a myśli sobie "Czemu wreszcie ktoś z władnych nie przyjdzie na tydzień do szkoły- tak na zastępstwo za jakiegoś biednego nauczyciela, którego siły opuściły? Żebym nie musiała umierać przy tablicy..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz